Codziennie ktoś
coś obiecuje. A to szczęście na zawsze, a to pójście do sklepu. Ale zazwyczaj
słowa niczego nie czynią, ani zła ani dobra ani miłości ani rozczarowania. Może
w ogóle nie mówić ale – czynić? Idea bardzo szlachecka ale chyba mało realna.
Lubimy mówić, krzyczeć, szczekać, szeptać. Bez emocji, a jak z – to daje niby
większej mocy słowu. Tak łatwo obrażać,
ale już nie tak łatwo komuś wpierdolić. Podobnie z miłością, jeśli takowa w
ogóle istnieje. Choć istnieć mogą tylko byty. Miłość – wielkie słowo. Ale co
oznacza? A wyznanie miłości to to samo co miłość? Chyba tak, odwołując się
tylko do tego, co nas otacza. Gdybyśmy jeszcze mówili poprawną polszczyzną, to
przynajmniej jakaś radość dla ucha (choć wolę muzykę). A tak to gadamy co
chwila, a tu o tym a tam o tamtym. A tu, że obiecuje, a tu, że kocha, tam – że nienawidzi,
albo że zrobi to i tamto. Jedno wielkie nic. I tu nie chodzi o relacje
damsko-męskie, że niby faceci to świnie, dużo obiecują, a kobiety zbyt
emocjonalnej i przejmujące się zarazem. Tu płeć nie ma znaczenia. Każdy może być (jest?) świnią, obiecuje, czy jest emocjonalny/a. Poznałam wielu tu i tam, różne środowiska, inne klimaty. Ale słowa te same - bez znaczenia. Aż się bałam i boję nadal - że zwariuję! Od zawsze siedziałam cicho, bo
wolałam słuchać. Teraz nawet słuchać już nie chcę, strasznie męczące. Tak sobie myślę, że lepiej nie mów,
a jak mów- to pomyśl najpierw. I nie rzucaj słów na wiatr, bo atmosfera już za bardzo zanieczyszczona przez co klimat się zmienia, zima nie ustaje, a wiosny już nie
będzie. Może im mniej będziemy pieprzyć tym wiosna jednak przyjdzie?
niedziela, 7 kwietnia 2013
niedziela, 22 kwietnia 2012
21.04.2012 IMPROWIZACJA. ZLUDZENI. Teatr Szwalnia
21.04.2012 IMPROWIZACJA. ZLUDZENI. Teatr Szwalnia
W sobotę miałam okazję gościć w teatrze Szwalnia przy Struga 90 w Łodzi i obejrzeć spektakl taneczny pt. „Zludzeni Performance” pod batutą Konrada Szymańskiego. Co z tego wyszło? Pewne złudzenie, które nie do końca mnie usatysfakcjonowało.
Do teatru przyszłam pół godziny przed spektaklem i moje osobiste złudzenie się zaczęło. Myślałam, czego oczekuję. Odpowiedź była prosta – niczego. A czego powinnam oczekiwać? Sztuki. Sztuki, która także jest złudzeniem i pewnym przeżyciem. Wystarczy posłuchać chociażby surrealistów, jak Rene Magritte’a który przedstawiając na płótnie fajkę, pisze „ce n'est pas une pipe” czyli to nie jest fajka. Bo w rzeczy samej ani nie można wziąć jej do ust ani nie można jej zapalić. Wracając do spektaklu. Gdy tak siedziałam sama, bo dopiero po ok.20 minutach zaczęli przychodzić ludzie równie głośni co bardzo mało interesujący, zaczęłam zastanawiać się nad złudzeniem i zludzeniem. To drugie odnosi się stricte do ludzi wyjętych z samych siebie poprzez złudzenia. Bo czymże jest kochanie? Czym są obietnice, kłamstwa, tudzież zwykłe rozmowy jak nie złudzeniem? To kim jesteśmy to czyste złudzenie, ponieważ nie tylko sami siebie kreujemy, ale także robią to inni, i tak oto stajemy się złudzeniem nadziei, kochania, tęsknoty, nienawiści czy rozczarowania. Jedynym ratunkiem wydostania się z własnego złudzenia jest nasze ciągłe i nieustanne tworzenie samych siebie, które nigdy nie ma końca. Jednak czy złudzenie kiedyś się kończy? Czy wiemy nawet kiedy się zaczyna? Złudzenia jak my trwają nieustannie, tylko, że my kiedyś umrzemy, a złudzenia pozostaną na wieki wieków.
Uważam, że nie można mówić czy złudzeniach są złe czy dobre, bo kto i co o tym decyduje? Złudzenia to uczucia, nasze uczucia i odczucia i nie należy ich oceniać w skali zła i dobra, bo to co nasze nie podlega żadnej ocenie. Dlatego złudzenia są nam potrzebne aby dalej żyć, marzyć i śnić. Rozmawiać, kochać, bawić się i myśleć. Bez złudzeń nie ma nas. Złudzenia to pewna gra, gra pozorów i oczekiwań. Zatem jeśli złudzenia, czyli gra, to my, to czy potrafimy rozróżnić kiedy gramy a kiedy jesteśmy sobą? Bo co oznacza bycie sobą? Czyż to nie kolejne nasze wystąpienia, mówiąc za Judith Butler? Codziennie czyli na scenie odgrywamy różne role, tak aby pasować to pewnego wzoru. Nawet jeśli chcemy wyłamać się ze schematu zszarzałego i zakłamanego społeczeństwa, nadal odgrywamy swoje role. Dlatego ciężko jest mówić o prawdziwości samych siebie, bo kto nam powie kim jesteśmy? Zresztą czy my sami wiemy kim jesteśmy? Jesteśmy w stanie określić samych siebie? Czy to co robię określa moją osobę? A może to uczucia budują moje jestestwo? Wiele pytań i żadne nie ma odpowiedzi. To może wydawać się trochę smutne i przerażające, ale tak prawdę to piękno nas samych, ta niewiadoma. Bo to dzięki braku odpowiedzi nadal myślimy i wierzymy że coś z tego będzie. A sam performance Zludzeni? Jest totalnym złudzeniem. Od samego początku nas widzów otaczała sztuka abstrakcyjna i to ona wszystko zaczęła – nasze myślenie, nasze zastanawianie się, nasze pytania. Choć na widowni byli ludzie zupełnie nieprzypadkowi, tak niezrozumienie przez nich występu młodych tancerzy było duże. Zanim zacznę pisać o samym występie, istotne jest to, że przed spektaklem nas widzów, a przynajmniej mnie, otaczały cztery płaszczyzny złudzenia. Pierwsza płaszczyzna dotyczyła złudzenia i zludzenia jako nas samych, naszej codzienności. Druga tyczyła się aktorów i sceny i pewnego rozróżnienia między nami widzami a aktorami. Trzecia to nasze oczekiwania, a czwarta płaszczyzna to nasze wrażenia.
Gdy weszliśmy przez scenę na widownię mogliśmy zobaczyć muzyka, który gra na gitarze, i potem z pewnością zacznie grać na małej perkusji, pięciu tancerzy, gdzie czwórka była połączona ze sobą i tworzyła pewną jedność, natomiast piąta osoba stała daleko, przy samej sztuce abstrakcyjnej namalowanej na płótnach sciany przez Piotra Króla. Generalnie całe to przedstawienie otaczała sztuka abstrakcyjna, o której można pisać setki tysięcy stron, o tym jak bardzo dotyczy nas samych, ponieważ bazuje na naszych doświadczeniach i emocjach, dzięki temu każdy może stworzyć swoją rzeczywistość. Tancerze zaczęli poruszać się od strony codzienności, bo weszli jakby na scenę przez otwarte drzwi wpuszczając codziennie spaliny i szczekanie psa. Sam fakt, że tworzyli jedność, może oznaczać, że po prostu tworzyli pewne szare społeczeństwo, które zawsze idzie grupą bez myślenia i zastanowienia się. Po chwili drzwi zostały zamknięte tym samym tworząc nową przeczystość wypełnioną złudzeniami tancerzy. Tancerka poruszająca się przy sztuce abstrakcyjnej zaczyęła wypowiadać słowa, niby nie mające nic wspólnego ze sobą, jak „upadek”, „lot”, „osoba” czy „ruch” i wydawać się mogło, że opisuje to, co widzi na płótnach. Natomiast czwórka tancerzy, owe społeczeństwo, rozpadło się, i każdy brnął w swoje złudzenia. Jak sami mówili tuż po spektaklu, ich złudzenia dotyczyły albo czynności, jak sen czy mycie zębów, albo innej osoby, bo gdy poznajemy kogoś nowego, zawsze my sami tworzymy tego kogoś poprzez nasze złudzenia, albo złudzenia te dotyczyły wzroku, który potrafi oszukać nasz umysł, bo gdy widzimy coś z daleka, może okazać zupełnie czymś innym. Każdy tancerz wypowiadał trzy słowa i tańczył. Z czasem słowa zaczęły układać się w zdania, gdzie znaczenie zależało od układu słów i od nas samych. Tancerka, która była zawsze na uboczu, zaczęła kierować cała grupą, jak każdy tancerz ma się poruszać, i co ważne, to ona jest tym, kto mówi. Tutaj świetnie należałoby wspomnieć o samym Foucaulcie i jego sile władzy, o której pisze w „Porządku dyskursu” cytując: Jesteśmy poddani produkcji prawdy przez władzę i nie możemy sprawować władzy inaczej jak tylko przez produkcję prawdy.(...) Władza nigdy nie zaprzestaje swej ingerencji, swej inkwizycji, swej rejestracji prawdy. Ona instytucjonalizuje, profesjonalizuje i nagradza jej poszukiwanie. Władza to my sami, nasza tradycja, nasza kultura. I właśnie tę władzę przedstawiła owa tancerka. To ona dyktowała reszcie jak tańczyć, jak mówić. Dzięki temu każdy miał swoją kwestię do mówienia, i sprawiało to wrażenie, jakby każdy z nich był już zaszufladkowany, tym, kim są. Na koniec tancerka przekazuje każdemu kawałek płótna, tym samym chowając ich za sztuką. Słowa tancerzy ucichają, a trzymane przez nich płótna nie stykają się ze sobą. Oznaczać to może, że każdy z nich stał się kimś odrębnym, jakąś indywidualnością i swoim własnym zludzeniem. Ale dlaczego schowani są za płótnem? Czy dzięki takiemu chowaniu czujemy się bezpiecznie? Płótno to jakaś forma, zapis który trwa przez cały czas i jak mówiłam na samym początku, płótno, sztuka to czyste złudzenie. Ale czy warto chować nas samych, nasze ulotne złudzenia, nasze emocje za czymś trwałym, co nigdy nie stanie się nami?
Historia spektaklu, jak sami tancerze mówili, powstawała na bieżąco. Tak samo jak my sami jesteśmy w ciągłym tworzeniu. Jednak w owej improwizacji , tak jak może i w życiu, była ustalona kolejność tworząc bariery dla emocji czy złudzeń. Jednak czy to właśnie nie powinniśmy pozbywać się wszelkich barier? Wtedy z pewnością spektakl trwałby nieskończenie długo, chociaż i bez ustaleń przedstawienie można skończyć. Tak jak w życiu czasem zdarza się coś niespodziewanego. Jednak tutaj złudzenia zostały umieszczone w ramy, tak jak obraz. Wielka szkoda że tancerze nie zaczęli interaktywnie oddziaływać na siebie, tworząc tym samym kolejne złudzenia i poprzez taniec zadawać pytania kim jest człowiek, kim ja jestem, kim my jesteśmy. Tancerze po prostu posłusznie słuchali głównej tancerki, nie tworząc żadnych rewolucji, tudzież buntu. Uważam, że jak na pierwszy spektakl takiego wymiaru, praca tancerzy udała się całkiem nieźle. Nawet powiedziałabym fantastycznie, bo większość ludzi z widowni nie zrozumiała o co chodziło. Jednak dla mnie całą tę improwizację wypełniło uczucie nienasycenia, które z chęcią zaspokoiłabym kolejnym przedstawieniem nowych bardziej ludzkich i dogłębnych złudzeń.
piątek, 13 sierpnia 2010
Szczurzy świat
Tak naprawdę dobrym człowiekiem jest ten, kto nie zaznał jakiejkolwiek chemicznej trucizny spotkań międzyludzkich. Tak było z Nataszą.
Dziewczyna o kruczoczarnych włosach i zielonych oczach. Była znana tylko i wyłącznie z jej szalenie długich rzęs i jeszcze dłuższych nóg. Ale nikt tak naprawdę jej nie znał. Pojawiała się i znikała. Po prostu nie lubiła obcych, nie sprawiało jej przyjemności błaznowanie przed aparatem, tudzież śmianie się z nieznajomymi z rzeczy serio beznadziejnych. Każdy się dziwił czemu tak często ukrywała się w domu, czemu po prostu nie chciała się zabawić.Odpowiedź może być dość oczywista dla niej, dla innych - oni nie znają takiego pojęcia. Otóż Natasza była dziewczyną dobrze ułożoną i na wskroś dobrą. Zależało jej na każdym kogo spotkała w życiu, przejmowała się wszystkim. Miała złote serce.
Pewnego dnia znalazła w zakamarkach staroci starą płytę Count'a Basie'ego. Zabrała do swojego pokoju adapter mamy, rozebrała się i gdy położyła się na łóżku zaczął rozbrzmiewać kawałek "Big Red". Jej stopy nie mogły się powstrzymać od ruchu, a za nimi oczywiście poszły dłonie. Tak właśnie narodziła się jej miłość do jazzu. Teraz za każdym razem słuchała Counta. Po miesiącu zaznajomienia się bardzo dogłębnie z jego muzyką, zapragnęła więcej. Chciała poznać innych, chciała ich wielbić. Dlatego pobiegła do sklepu muzycznego i długo z niego nie wracała. Trąbka Davis'a plus jego nowe pomysły na elektronikę doprowadziły do tego, iż wybrała się za jazz session, myśląc, choć wtedy wcale nie myślała, że usłyszy pokocha i pozostanie.
Było z lekka inaczej. Usłyszała, słyszała wiele. Muzyka była dość interesująca, choć może nie sama muzyka, co interpretacje tak zwanych muzyków. Natasza była zupełnie sama, i jak można się domyśleć, taki stan nie trwał długo. Podczas wieczorów jazzowych poznała kilku mężczyzn. Jedni byli ciekawi, inni trochę mniej. Ale jej zależało na rozmowie, chciała poznać, by potem mogła oddać komuś swoje serce, by mogła się przejmować, by mogła pomagać. Nie sądziła, jak w ogóle można nie pomagać.
Po trzech miesiącach uczęszczania na jazzowe ekstazy poznała Marca.
Oh Marc był czarujący. Był od niej starszy, ale wariował na punkcie Tutu Davis'a. I to ją zgubiło. Oboje kochali muzykę, oboje byli sobą bardzo zainteresowani. Tak zaczął się ich romans. Romans skażonego życiem mężczyznę z nieskazitelnie piękną i wrażliwą dziewczyną. Natasza nie zdawała sobie sprawy jaki bardzo mogą być tego tragiczne skutki. Ona żyła chwilą. W sumie nigdy nikomu obcemu nie zaufała, dlatego nie sądziła, że Marc może być zły. Poza tym nie znała pojęcia zła, nie wiedziała, jak człowiek może być zły, i dlaczego. Po sześciu miesiącach romansowania Natasza była gotowa oddać wszystko swojemu kochankowi. On również, ale w głębi duszy bardzo się bał. Dlatego odszedł. Bez rozmowy.
I tak Natasza poznała żrącą chemię spotkań międzyludzkich. Od rozstania nie mogła zrozumieć, dlaczego nic jej nie powiedział, dlaczego tak postąpił. Takie pytania, rozterki wymieszane z bólem serca i nabytą nerwicą trwały ponad dwa lata. W między czasie dziewczyna poznawała nowe osoby, i nie osobistości - nie! tylko osoby. Nowe postaci jeszcze bardziej mieszały jej w życiu, tym samym pogłębiały jej chorobę nie zrozumienia. Wiedziała, że to jedno otwarcie się oznaczało otwarcie 24/7 dla każdego. Natasza stała się jedną z nich, choć nadal jej wrażliwość nie pozwalała zrozumieć dlaczego i po co to wszystko.
Po pary głębszych znajomościach znów uciekła i próbowała odnaleźć tę dawną Nataszę.
Poszukiwania zajęły jej kolejne dwa lata. Czy znalazła? Nie. Ale trochę zrozumiała i poznała nową Nataszę. Nataszę, która niczym się nie przejmuje. Której naprawdę nie zależy i która nie raniąc nikogo po prostu nic już nie czuje. No oprócz trąbki Davis'a. Bo jazz zostanie w jej sercu na zawsze.
A sama ona? Z nową Nataszą przeżyje to życie. Inaczej byłaby już trupem, strasznie wychudzonym trupem plotek i zawiści innych żyjących, może lepiej - zdechłych uczuciowo szczurów.
wtorek, 10 sierpnia 2010
zmęczenie przeszłością
Mówi się, że porażka uczy. Daje lekcję po której my - poszkodowani mamy stać się mistrzami omijania rozczarowań. Jednak czy tu naprawdę chodzi o nas - poszkodowanych, czy może o sprawców tych porażek?
Załóżmy że jesteśmy tymi, którzy napotkali na swojej drodze życiowej mosiężną porażkę. Porażkę, która rujnuje nasz dotychczasowy świat, porażkę, która nie wyjaśnia dlaczego stała się porażką. Czy my dzięki temu stajemy się silniejsi? Czy czegoś ona nas uczy? Uczy d o b r e g o ? Bo na pewno uczy nas złego - nie ufać nikomu. Lepiej byłoby, gdyby porażka uczyła tych, którzy sprawiają owe porażki. Ale wtedy należy zadać pytanie czy owa porażka jest także ich porażką? Gdyby tak było, w sumie porażka sama w sobie byłaby bez sensu. Dlatego jest jak zwierzę - ma tylko jednego właściciela. A tym właścicielem jesteśmy my - poszkodowani.
Cztery lata temu poznałam Jacka. Amerykanin wychowany w Polsce. Oczarował mnie swoją dziwną i szalenie pociągającą urodą. I to mnie zgubiło. Jack był dobrym chłopcem. Choć nigdy nie pamiętał o moich urodzinach, zawsze dzwonił by upewnić się, czy jeszcze mu nie nawiałam. Pilnował mnie bardzo, mówiąc co drugi dzień jak bardzo mnie kocha. Jack - słodki chłopiec o oczach bardziej błękitnych niż niebo w czasie letnim, ustach tak ponętnych jak maliny o zachodzie słońca no i szalenie wrażliwy, choć bardzo to ukrywał. Sam mi mówił, jaki ten świat jest okrutny i że należy być twardym i bezwzględnym (czyt. chamem i gburem) aby przeżyć, aby nie dać się zranić.
Słuchałam go, choć czasem zdawał mi się zabawny mówiąc ciągle jak bardzo mnie kocha. Ale ufałam mu. Przyzwyczaił mnie do siebie. I w sumie żyło nam się dobrze, na pewno komfortowo.
Po roku znajomości, czułych słówek i przepitych butelek whisky Jack zniknął. Tak bez słowa, bez żadnego mruknięcia. Zostawił mnie z tym całym jego bałaganem nie poukładanych myśli i problemów. Poczekałam parę dni na te jego serenady miłosne, obietnice pięknej przyszłości. Nic. Doczekałam się jedynie kwiatów od kuriera, które sama zamówiłam dla mojego Jacka. Kwiaty piękne, bo mocno amarantowe, tak by ładnie komponowały się z jego błękitnymi oczami. Skomponowały się z moją niebieską zasłoną, w sumie dodały trochę życia do mojego mieszkania. A Jacka nie ma. Oh nie myślcie, że umarł. Żyje i ma się z pewnością wyśmienicie. Zastanawia mnie jedno - czy to on ma się świetnie, czy może ten jego pancerz osamotnienia i kpienia? Choć w sumie to nie jest ważne. Bo to ja stałam się tym poszkodowanym przez cholernie prawdziwą porażkę. I co teraz? Jedno wielkie N I C . I to N I C zrujnowało mi życie. No może nie życie, ale mnie samą.
To miłe bawić się w chowanego. Ale cała zabawa polega na tym, aby kogoś odszukać i bawić się dalej. Dlatego zabawa jednej osoby w chowanego nie ma sensu. Choć ta osoba gra dalej, ponieważ nikt jej nie powiedział, że zostaje sama na polu gry. Nikt, bo kto miał powiedzieć? Zamruczała tylko porażka. Choć w sumie nadal mruczy mi po głowie. Więc czy naprawdę porażka dotyczy jednej osoby? I to tej poszkodowanej? Czy naprawdę jest aż tak okrutnie?
poniedziałek, 26 lipca 2010
the graduate
I ain't happy, I'm feeling glad
I got sunshine in a bag
I'm useless but not for long
The future is coming on
That's correct.
Let's make a day the snowy one. It is the only one solution to forget about the present. The future is there - t h e r e !
Just wait and you will catch the sunshine.
Fun is BACK.
I got sunshine in a bag
I'm useless but not for long
The future is coming on
That's correct.
Let's make a day the snowy one. It is the only one solution to forget about the present. The future is there - t h e r e !
Just wait and you will catch the sunshine.
Fun is BACK.
niedziela, 11 kwietnia 2010
sobota, 13 marca 2010
choroba namiętnie spłycająca oddech
Zabiłabym siebie za ocalenie samej siebie. Nieprawdopodobne? Jednak prawdziwe.
Jak? Ha! Pytajcie. Nie odpowiem - zbyt poważna sprawa. Śmierć. Ale tak bym zrobiła. I zapewne stałabym się nieśmiertelna. Brzmi obiecująco i jak łaskawie!
Mówią na mieście, że seks się sprzedaje, nagość tym bardziej, ciche pieszczoty już mniej. A co to ma do mojej niby śmierci ocalającej mą nieśmiertelność? Przyjemność. I nic ponad to !
Nie szukajcie drugiego, a może i trzeciego dna tam, gdzie go nie ma. Nawet jak mówią, że jest – tam go nie ma. Mądrości ludzkie, te pospolito-ludzkie są tak naprawdę na wskroś wulgarne dla samej już inteligencji. I to nie jest miłe dla osoby ceniącej sobie prestiż myślenia, tudzież zadawania pytań. Nie warto mówić o śmierci w sposób dosłownie prosty albo wręcz nienamacalnie wyimaginowany. Tak samo z seksem tudzież miłością między ludzką, bo o takiej miłości tutaj mówię. Nie łudźmy się jej jakże romantycznym, przekoloryzowanym i tak wyjątkowym urokiem.
Ona owszem, urok ma. Ale jaki?
Swój , swój jedyny ten osobisty. I pisać o tym można ale nie dotykając przy tym ogółu. Ogół nie zrozumie, zaśmieje się albo oburzy, obrazi i splunie łaskawie swoją siarczystą głupotą.
Więc nie mówmy o tym w ogóle.
Rozmawiajmy ale(!) między sobą, a nie do kogoś. Nie warto marnować strun głosowych.
czwartek, 11 lutego 2010
so what now?
It is hard to say how am I. Because everyday I am good and bad at the same time. Now I am out of the world. No no it is not me, it is because of the snow. Really the snow is huge and very hard to walk through. So I am at home, or at place where now I live. Studying. Singing. and...
Yes and what else? You tell me , because I have no idea what else I can do.
I know that I am far away from my home town, and still planning to go somewhere else for, not for ever, but for much more time. Going abroad. Studying there and finding my happiness.
So these days I am waiting for the sun and then I will think about my future.
cheers
środa, 12 sierpnia 2009
Armia dzisiejszego zgnicia
Wydusić, powykręcać karki i nakarmić. Tych tutaj, tych wszystkich na raz dwa trzy.
My, zbrodniarze dnia i nocy, mijamy się po cichu, bez żadnego słowa. I szukamy jej w każdym zakamarku spróchniałego życia. Sprawiedliwości. By poczuć się lepiej, uspokoić złe emocje, wyjść triumfalnie ze sklepu. Wymyślił ją pewien filozof z długą brodą i jeszcze dłuższą listą swych kompleksów. Należy pielęgnować duszę i umartwiać ciało. Bliźniego. I zapamiętać, że sprawiedliwość nie istnieje. Tak się teraz mówi. Po cichu i bez żadnego słowa. Nie pytamy, ani nie szukamy odpowiedzi. My wszystko wiemy. Dlatego nazywamy siebie bogami. Sami siebie stwarzamy, sami sobą manipulujemy. I na zawsze już zbrodnie będą naszą poranna kawą. Tylko po to by nie myśleć. By dać sobie spokój.
poniedziałek, 10 sierpnia 2009
Mam przeczucie co do Ciebie
Tak łatwo popaść w paranoję. Paranoję emocjonalną, słowotwórczą i krzykliwo bieżną. Tak łatwo namieszać a potem zostawić. Zostawić na zgnicie i pożarcie głodnym wychudzonym psiskom. Tylko po co ? By uciec, poczuć się lepiej? Zapewne. Ale gdy w grę wchodzi druga osoba – już nie jest tak do śmiechu. Zobowiązania? Katorga powolnego czasu? Związanie nóg i rąk i splątanie ich w krzyż egipski? Nie. Po prostu życie, pewna dojrzałość. Tak by nie śmiać się tylko samemu, by do śmiechu było we dwoje. A może i troje? Czworo? Niech będzie. Byle uczciwie i szczerze. Czas ucieka, my uciekamy szybciej. Jest zabawa i dobre picie. I to wszystko. Nic poza tym. Kac jest ciężki, jest taką pokutą za udaną grę w przyjaciół. Kac emocjonalny jest jeszcze cięższy. Pokutą w czyśćcu , po której można się odnowić, doznać katharsis. Tylko czy zawsze? Nie. I tu tkwi szkopuł. Nie wystarczy chcieć, pragnąć i błagać wołać w Niebiosa. Nie. Warto poznać siebie samego i szukać tego, czego się naprawdę chce. Tego, co jest częścią siebie. Napij się, nie mów o swoich planach, albo fikcyjnych dokonaniach. Nie chcę słuchać żadnych twych farmazonów. Zaklnij i przeżyj siebie raz jeszcze. Na nowo. Z butelką Martini tudzież Whisky pod ręką . I zapamiętaj – baw się dobrze nie tylko z samym sobą, ale i z innymi. Dziel się. I krzycz do upadłego z radości. Mazel tov!
Subskrybuj:
Posty (Atom)