sobota, 13 marca 2010

choroba namiętnie spłycająca oddech


Zabiłabym siebie za ocalenie samej siebie. Nieprawdopodobne? Jednak prawdziwe.
Jak? Ha! Pytajcie. Nie odpowiem - zbyt poważna sprawa. Śmierć. Ale tak bym zrobiła. I zapewne stałabym się nieśmiertelna. Brzmi obiecująco i jak łaskawie!
Mówią na mieście, że seks się sprzedaje, nagość tym bardziej, ciche pieszczoty już mniej. A co to ma do mojej niby śmierci ocalającej mą nieśmiertelność? Przyjemność. I nic ponad to !
Nie szukajcie drugiego, a może i trzeciego dna tam, gdzie go nie ma. Nawet jak mówią, że jest – tam go nie ma. Mądrości ludzkie, te pospolito-ludzkie są tak naprawdę na wskroś wulgarne dla samej już inteligencji. I to nie jest miłe dla osoby ceniącej sobie prestiż myślenia, tudzież zadawania pytań. Nie warto mówić o śmierci w sposób dosłownie prosty albo wręcz nienamacalnie wyimaginowany. Tak samo z seksem tudzież miłością między ludzką, bo o takiej miłości tutaj mówię. Nie łudźmy się jej jakże romantycznym, przekoloryzowanym i tak wyjątkowym urokiem.
Ona owszem, urok ma. Ale jaki?
Swój , swój jedyny ten osobisty. I pisać o tym można ale nie dotykając przy tym ogółu. Ogół nie zrozumie, zaśmieje się albo oburzy, obrazi i splunie łaskawie swoją siarczystą głupotą.
Więc nie mówmy o tym w ogóle.
Rozmawiajmy ale(!) między sobą, a nie do kogoś. Nie warto marnować strun głosowych.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz