piątek, 13 sierpnia 2010

Szczurzy świat

Tak naprawdę dobrym człowiekiem jest ten, kto nie zaznał jakiejkolwiek chemicznej trucizny spotkań międzyludzkich. Tak było z Nataszą.
Dziewczyna o kruczoczarnych włosach i zielonych oczach. Była znana tylko i wyłącznie z jej szalenie długich rzęs i jeszcze dłuższych nóg. Ale nikt tak naprawdę jej nie znał. Pojawiała się i znikała. Po prostu nie lubiła obcych, nie sprawiało jej przyjemności błaznowanie przed aparatem, tudzież śmianie się z nieznajomymi z rzeczy serio beznadziejnych. Każdy się dziwił czemu tak często ukrywała się w domu, czemu po prostu nie chciała się zabawić.Odpowiedź może być dość oczywista dla niej, dla innych - oni nie znają takiego pojęcia. Otóż Natasza była dziewczyną dobrze ułożoną i na wskroś dobrą. Zależało jej na każdym kogo spotkała w życiu, przejmowała się wszystkim. Miała złote serce.
Pewnego dnia znalazła w zakamarkach staroci starą płytę Count'a Basie'ego. Zabrała do swojego pokoju adapter mamy, rozebrała się i gdy położyła się na łóżku zaczął rozbrzmiewać kawałek "Big Red". Jej stopy nie mogły się powstrzymać od ruchu, a za nimi oczywiście poszły dłonie. Tak właśnie narodziła się jej miłość do jazzu. Teraz za każdym razem słuchała Counta. Po miesiącu zaznajomienia się bardzo dogłębnie z jego muzyką, zapragnęła więcej. Chciała poznać innych, chciała ich wielbić. Dlatego pobiegła do sklepu muzycznego i długo z niego nie wracała. Trąbka Davis'a plus jego nowe pomysły na elektronikę doprowadziły do tego, iż wybrała się za jazz session, myśląc, choć wtedy wcale nie myślała, że usłyszy pokocha i pozostanie.
Było z lekka inaczej. Usłyszała, słyszała wiele. Muzyka była dość interesująca, choć może nie sama muzyka, co interpretacje tak zwanych muzyków. Natasza była zupełnie sama, i jak można się domyśleć, taki stan nie trwał długo. Podczas wieczorów jazzowych poznała kilku mężczyzn. Jedni byli ciekawi, inni trochę mniej. Ale jej zależało na rozmowie, chciała poznać, by potem mogła oddać komuś swoje serce, by mogła się przejmować, by mogła pomagać. Nie sądziła, jak w ogóle można nie pomagać.
Po trzech miesiącach uczęszczania na jazzowe ekstazy poznała Marca.
Oh Marc był czarujący. Był od niej starszy, ale wariował na punkcie Tutu Davis'a. I to ją zgubiło. Oboje kochali muzykę, oboje byli sobą bardzo zainteresowani. Tak zaczął się ich romans. Romans skażonego życiem mężczyznę z nieskazitelnie piękną i wrażliwą dziewczyną. Natasza nie zdawała sobie sprawy jaki bardzo mogą być tego tragiczne skutki. Ona żyła chwilą. W sumie nigdy nikomu obcemu nie zaufała, dlatego nie sądziła, że Marc może być zły. Poza tym nie znała pojęcia zła, nie wiedziała, jak człowiek może być zły, i dlaczego. Po sześciu miesiącach romansowania Natasza była gotowa oddać wszystko swojemu kochankowi. On również, ale w głębi duszy bardzo się bał. Dlatego odszedł. Bez rozmowy.
I tak Natasza poznała żrącą chemię spotkań międzyludzkich. Od rozstania nie mogła zrozumieć, dlaczego nic jej nie powiedział, dlaczego tak postąpił. Takie pytania, rozterki wymieszane z bólem serca i nabytą nerwicą trwały ponad dwa lata. W między czasie dziewczyna poznawała nowe osoby, i nie osobistości - nie! tylko osoby. Nowe postaci jeszcze bardziej mieszały jej w życiu, tym samym pogłębiały jej chorobę nie zrozumienia. Wiedziała, że to jedno otwarcie się oznaczało otwarcie 24/7 dla każdego. Natasza stała się jedną z nich, choć nadal jej wrażliwość nie pozwalała zrozumieć dlaczego i po co to wszystko.
Po pary głębszych znajomościach znów uciekła i próbowała odnaleźć tę dawną Nataszę.
Poszukiwania zajęły jej kolejne dwa lata. Czy znalazła? Nie. Ale trochę zrozumiała i poznała nową Nataszę. Nataszę, która niczym się nie przejmuje. Której naprawdę nie zależy i która nie raniąc nikogo po prostu nic już nie czuje. No oprócz trąbki Davis'a. Bo jazz zostanie w jej sercu na zawsze.
A sama ona? Z nową Nataszą przeżyje to życie. Inaczej byłaby już trupem, strasznie wychudzonym trupem plotek i zawiści innych żyjących, może lepiej - zdechłych uczuciowo szczurów.

wtorek, 10 sierpnia 2010

zmęczenie przeszłością

Mówi się, że porażka uczy. Daje lekcję po której my - poszkodowani mamy stać się mistrzami omijania rozczarowań. Jednak czy tu naprawdę chodzi o nas - poszkodowanych, czy może o sprawców tych porażek?
Załóżmy że jesteśmy tymi, którzy napotkali na swojej drodze życiowej mosiężną porażkę. Porażkę, która rujnuje nasz dotychczasowy świat, porażkę, która nie wyjaśnia dlaczego stała się porażką. Czy my dzięki temu stajemy się silniejsi? Czy czegoś ona nas uczy? Uczy d o b r e g o ? Bo na pewno uczy nas złego - nie ufać nikomu. Lepiej byłoby, gdyby porażka uczyła tych, którzy sprawiają owe porażki. Ale wtedy należy zadać pytanie czy owa porażka jest także ich porażką? Gdyby tak było, w sumie porażka sama w sobie byłaby bez sensu. Dlatego jest jak zwierzę - ma tylko jednego właściciela. A tym właścicielem jesteśmy my - poszkodowani.
Cztery lata temu poznałam Jacka. Amerykanin wychowany w Polsce. Oczarował mnie swoją dziwną i szalenie pociągającą urodą. I to mnie zgubiło. Jack był dobrym chłopcem. Choć nigdy nie pamiętał o moich urodzinach, zawsze dzwonił by upewnić się, czy jeszcze mu nie nawiałam. Pilnował mnie bardzo, mówiąc co drugi dzień jak bardzo mnie kocha. Jack - słodki chłopiec o oczach bardziej błękitnych niż niebo w czasie letnim, ustach tak ponętnych jak maliny o zachodzie słońca no i szalenie wrażliwy, choć bardzo to ukrywał. Sam mi mówił, jaki ten świat jest okrutny i że należy być twardym i bezwzględnym (czyt. chamem i gburem) aby przeżyć, aby nie dać się zranić.
Słuchałam go, choć czasem zdawał mi się zabawny mówiąc ciągle jak bardzo mnie kocha. Ale ufałam mu. Przyzwyczaił mnie do siebie. I w sumie żyło nam się dobrze, na pewno komfortowo.
Po roku znajomości, czułych słówek i przepitych butelek whisky Jack zniknął. Tak bez słowa, bez żadnego mruknięcia. Zostawił mnie z tym całym jego bałaganem nie poukładanych myśli i problemów. Poczekałam parę dni na te jego serenady miłosne, obietnice pięknej przyszłości. Nic. Doczekałam się jedynie kwiatów od kuriera, które sama zamówiłam dla mojego Jacka. Kwiaty piękne, bo mocno amarantowe, tak by ładnie komponowały się z jego błękitnymi oczami. Skomponowały się z moją niebieską zasłoną, w sumie dodały trochę życia do mojego mieszkania. A Jacka nie ma. Oh nie myślcie, że umarł. Żyje i ma się z pewnością wyśmienicie. Zastanawia mnie jedno - czy to on ma się świetnie, czy może ten jego pancerz osamotnienia i kpienia? Choć w sumie to nie jest ważne. Bo to ja stałam się tym poszkodowanym przez cholernie prawdziwą porażkę. I co teraz? Jedno wielkie N I C . I to N I C zrujnowało mi życie. No może nie życie, ale mnie samą.
To miłe bawić się w chowanego. Ale cała zabawa polega na tym, aby kogoś odszukać i bawić się dalej. Dlatego zabawa jednej osoby w chowanego nie ma sensu. Choć ta osoba gra dalej, ponieważ nikt jej nie powiedział, że zostaje sama na polu gry. Nikt, bo kto miał powiedzieć? Zamruczała tylko porażka. Choć w sumie nadal mruczy mi po głowie. Więc czy naprawdę porażka dotyczy jednej osoby? I to tej poszkodowanej? Czy naprawdę jest aż tak okrutnie?