wtorek, 10 sierpnia 2010

zmęczenie przeszłością

Mówi się, że porażka uczy. Daje lekcję po której my - poszkodowani mamy stać się mistrzami omijania rozczarowań. Jednak czy tu naprawdę chodzi o nas - poszkodowanych, czy może o sprawców tych porażek?
Załóżmy że jesteśmy tymi, którzy napotkali na swojej drodze życiowej mosiężną porażkę. Porażkę, która rujnuje nasz dotychczasowy świat, porażkę, która nie wyjaśnia dlaczego stała się porażką. Czy my dzięki temu stajemy się silniejsi? Czy czegoś ona nas uczy? Uczy d o b r e g o ? Bo na pewno uczy nas złego - nie ufać nikomu. Lepiej byłoby, gdyby porażka uczyła tych, którzy sprawiają owe porażki. Ale wtedy należy zadać pytanie czy owa porażka jest także ich porażką? Gdyby tak było, w sumie porażka sama w sobie byłaby bez sensu. Dlatego jest jak zwierzę - ma tylko jednego właściciela. A tym właścicielem jesteśmy my - poszkodowani.
Cztery lata temu poznałam Jacka. Amerykanin wychowany w Polsce. Oczarował mnie swoją dziwną i szalenie pociągającą urodą. I to mnie zgubiło. Jack był dobrym chłopcem. Choć nigdy nie pamiętał o moich urodzinach, zawsze dzwonił by upewnić się, czy jeszcze mu nie nawiałam. Pilnował mnie bardzo, mówiąc co drugi dzień jak bardzo mnie kocha. Jack - słodki chłopiec o oczach bardziej błękitnych niż niebo w czasie letnim, ustach tak ponętnych jak maliny o zachodzie słońca no i szalenie wrażliwy, choć bardzo to ukrywał. Sam mi mówił, jaki ten świat jest okrutny i że należy być twardym i bezwzględnym (czyt. chamem i gburem) aby przeżyć, aby nie dać się zranić.
Słuchałam go, choć czasem zdawał mi się zabawny mówiąc ciągle jak bardzo mnie kocha. Ale ufałam mu. Przyzwyczaił mnie do siebie. I w sumie żyło nam się dobrze, na pewno komfortowo.
Po roku znajomości, czułych słówek i przepitych butelek whisky Jack zniknął. Tak bez słowa, bez żadnego mruknięcia. Zostawił mnie z tym całym jego bałaganem nie poukładanych myśli i problemów. Poczekałam parę dni na te jego serenady miłosne, obietnice pięknej przyszłości. Nic. Doczekałam się jedynie kwiatów od kuriera, które sama zamówiłam dla mojego Jacka. Kwiaty piękne, bo mocno amarantowe, tak by ładnie komponowały się z jego błękitnymi oczami. Skomponowały się z moją niebieską zasłoną, w sumie dodały trochę życia do mojego mieszkania. A Jacka nie ma. Oh nie myślcie, że umarł. Żyje i ma się z pewnością wyśmienicie. Zastanawia mnie jedno - czy to on ma się świetnie, czy może ten jego pancerz osamotnienia i kpienia? Choć w sumie to nie jest ważne. Bo to ja stałam się tym poszkodowanym przez cholernie prawdziwą porażkę. I co teraz? Jedno wielkie N I C . I to N I C zrujnowało mi życie. No może nie życie, ale mnie samą.
To miłe bawić się w chowanego. Ale cała zabawa polega na tym, aby kogoś odszukać i bawić się dalej. Dlatego zabawa jednej osoby w chowanego nie ma sensu. Choć ta osoba gra dalej, ponieważ nikt jej nie powiedział, że zostaje sama na polu gry. Nikt, bo kto miał powiedzieć? Zamruczała tylko porażka. Choć w sumie nadal mruczy mi po głowie. Więc czy naprawdę porażka dotyczy jednej osoby? I to tej poszkodowanej? Czy naprawdę jest aż tak okrutnie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz